...... |
|
Wiesia zarumieniła się lekko, ale nie przestała nas odwiedzać. Ostatecznie,
problem ten rozwiązał się sam. Wszedł właśnie na ekrany film "Jak daleko stąd,
jak blisko" i ponieważ bardzo lubię Konwickiego to chciałem go koniecznie
zobaczyć. Wiesia mieszkała w Wałbrzychu więc poprosiłem ją aby sprawdzała
repertuar kin. Kilka dni później, gdy jeździłem z Senderkiem na ujeżdżalni
w środku Stada, podeszła do nas Wieśka:
"Grają ten film, jak się pospieszysz to możemy zdążyć"- powiedziała.
Odstawiłem szybko konia do stajni i pojechaliśmy. Jakoś nie przyszło mi do
głowy aby zapytać Senderka czy chce iść z nami do kina. W tym samym mniej więcej
czasie, Senderek zakręcił się skutecznie koło sekretarki dyrektora Boguśki.
- Wszystko zostało więc przez los odpowiednio przygotowane i zima mogła już
sobie spokojnie nadejść.
Dyrektorem Zamku był towarzysz mgr Roman Przybyłowski. Była to wyjątkowo
nie-sympatyczna postać i po Zamku krążyły plotki, że "mgr" to pseudonim
partyzancki z AL. Inni mówili, że "mgr" to po prostu skrót od słowa
"magazynier". Może zresztą był to nawet prawdziwy tytuł magisterski, bo
człowiek był przedsiębiorczy i wiele rzeczy potrafił sobie załatwić.
Przybyłowski pochodził z Gdańska i wsławił się już wcześniej sprawą
zawalenia się dachu w sopockiej Operze Leśnej. (Nie pamiętam już jednak,
czy pod jego światłym kierownictwem dach ten budowano czy tylko remontowano.)
Jak na tamte czasy, Przybyłowski był niewątpliwie człowiekiem bogatym. Jeździł
dużym Oplem i miał dwa domy, jeden w Gdańsku a drugi w Cieplicach. Jego
"Zamkowy" interes polegał na skupowaniu dla Zamku antycznych mebli.
Wyglądało to mniej więcej tak: Załóżmy, że ktoś miał do sprzedania ładny
XVIII-wieczny sekretarzyk oraz połamane krzesło z początku XX wieku.
Dyrektor zgadzał się szybko na proponowaną przez sprzedającego cenę, ale
tylko pod dyskretnym warunkiem że w dokumentach wykazane zostanie tylko
krzesło. Meble restaurowano następnie w zamkowej pracowni i do ostatniej
chwili nikt oczywiście nie wiedział które meble kupiono dla Zamku, a które
okażą się "prywatną" własnością dyrektora.
|
Widok na Zamek Książ
|
Zgodnie z panującą wówczas w ekonomii teorią "wczesnego Balcerowicza",
Przybyłowski starał się też być dobrym gospodarzem i postanowił kiedyś
zorganizować przy Zamku hodowlę świń. (Młodszym czytelnikom przypominam,
że w tamtych latach wszystkie szanujące się przedsiębiorstwa zakładały
własne hodowle nierogacizny.) Kierownik pracowni konserwatorskiej Romanowski
otrzymał więc polecenie aby jego pracownia zrobiła koryta. W tym miejscu
dyrektor przekroczył jednak granicę zawodowej dumy Romanowskiego i ten
zapytał go w obecności wielu świadków, w jakim stylu ma te koryta
wyrzeźbić. Sprawa upadła, Przybyłowski odszedł mrucząc coś pod nosem,
ale do tematu nigdy już nie wrócił.
Inna ciekawa scena rozegrała się przed zamkową biblioteką. Na polecenie
dyrektora, ekipa malarzy zaczęła malować elewację tego budynku. Przybyłowski
"zapomniał" im jednak powiedzieć aby kamienne głowice pilastrów pozostawiali
w ich naturalnym stanie. Pomalowano więc już "po wsiem" chyba połowę budynku,
gdy ktoś zawiadomił Elsnera co się dzieje. Pobiegliśmy tam natychmiast i
Igor krzyczał strasznym głosem do ludzi na rusztowaniu:
"Co za idiota kazał Wam malować kamienie ?"
"Dyrektor Proszę Pana."
odkrzyknął spokojnie któryś z malarzy.
|
Nadejście świąt uczciliśmy konkursem hippicznym. "Szeryfem" wrocławskiego AKJ
był w tym czasie Jacek baron Miklaszewski - "z przenno-buraczanej ziemi
kujawskiej". Ktoś wygłosił więc przemówienie zaczynające się od słów.
"Panie, Panowie i Ty Jacku Miklaszewski..."
Był to oczywisty plagiat, ("Panie, Panowie i Ty Salomonie Abramowiczu..."
, powiedział kiedyś hrabia Badeni w austriackim parlamencie.) ale i tak śmialiśmy
się szczerze bo Miklaszewski był niewątpliwie jedną z najbardziej kolorowych
postaci Książa.
Historyczne nazwiska i herbowe sygnety były w tym środowisku czymś często
spotykanym. Marszałkowskie miejsce na kanapie wśród szlacheckiej braci dzierżył
jednak niewątpliwie Kazimierz książę Czartoryski. Jak przystało księciu,
Kaziu jeździł bardzo dobrze. Był też miłym, inteligentnym i przystojnym
facetem. Nie wszystkim się to oczywiście podobało gdyż skupiał na sobie
proporcjonalną do swych walorów uwagę zamkowych amazonek.
|
"Narada przed jazdą"
|
Wtedy nie zastanawiałem się nad tym, ale teraz widzę wyraźnie,
że w powtarzającym się często dźwięku znajomych nazwisk, w tym wszystkim o
czym, oraz w jaki sposób, rozmawialiśmy, uzewnętrzniała się przecież
nie tylko miłość do koni, ale również zakodowana w nas jakże silnie tęsknota
do szabli. To było czymś naprawdę zadziwiającym, ale tak mało różniliśmy
się wtedy od swych dawno pomarłych pierwowzorów, i w tym
austriacko-niemiecko-polskim zamku "powtarzaliśmy" podświadomie dawno
minione czasy:
"W Halczyńcu, w domu bogatego jedynaka, młodzież chętnie przesiadywała.
Utworzyło się koło przyjaciół złożone z ludzi pełnych temperamentu,
dysponujących nadmiarem sił żywotnych. Z najbliższego sąsiedztwa: Jan Dłuski,
Franciszek Grudziński, Piotr i Adolf Pilchowscy, Ignacy Strumiłło. Częstym
gościem bywał Seweryn Pilchowski, dziarski jarmarkowy hulaka. Tenże
Sewerynek, późniejszy filar towiańszczyzny, na berdyczowskim jarmarku,
wychyliwszy z papą dobrodziejem tuzin reńskiego, tuzin szampana - przez drzwi, przez okna
powypędzał huzarów, ułanów i Abramowiczów, a tak gracko, że papa wołał:
"Brawo Sewerynku !" - i klaszcząc wypił ostatni kielich:
"Na czortowu Moskalom i parszywym panom, a na zdrowie szlachty !"W godzinę później,
zawsze z papą dobrodziejem, w kikoszowickiej karczemce wtórował młodej Hajce,
przyśpiewującej Ickowi grającemu na
bałałajce, a tego samego wieczoru jeszcze w Machnówce, na redutach, wycinał
mazurka z piękną i hulaszczą panią
Porczyńską, a nad ranem panu
Porczyńskiemu w pojedynku obciął
palce u ręki, i nie przespał się aż w kozie z łaski horodniczego, wielkiego
wroga Polaków."
|
Ale kilka lat później, w 1831 roku:
"Różycki rozstawił swoje plutony w ten sposób, że odcięły nieprzyjaciela od
wsi i zmusiły do zmiany kierunku marszu. Wówczas sam, na czele plutonów Seweryna
Pilchowskiego i Michała Czajkowskiego, zaatakował kolumnę od czoła Po raz
pierwszy zabrzmiało "Sława Bohu !"
(Cytaty z książki Jadwigi Chodzikowskiej "Dziwne życie Sadyka Paszy.
O Michale Czajkowskim", wydanej w 1971 roku przez Państwowy Instytut Wydawniczy
w Warszawie.)
|
|
|
...... |